– “Pisarko, moja kochana – zawołałam delikatnie jak tylko potrafiłam. Wyszło nawet, nawet, lecz pisarka nie zjawiła się.
– “Pisarko, moja droga. Czy możesz podejść i ze mną porozmawiać?” – uprzejmość wobec pisarki, tak obca mi na co dzień, prawie obdarła mi gardło. Dziwne, że w ogóle przez nie przeszła. Ok, przyznam się, pytanie już się przez nie przedarło. No, ale w końcu mamy święta. Czas miłości i takie bla bla bla. Człowiek raz do roku może się postarać.
– “Jestem. Cóż to za zmiana stylu wypowiadania się do mnie?” – bądź co bądź pisarka nie urodziła się wczoraj, idealizm to może jej cecha sztandarowa, ale nie naiwność.
– “Święta mamy…” – zaczęłam, bo chciałam dodać “łajzo jedna”, lecz przygryzłam sobie język. Jak tak dalej pójdzie, umrę w święta od własnej uprzejmości lub wyjdę z nich poturbowana jak po anty-jakichś zamieszkach.
– “Święta mamy i coś specjalnego zaplanowałaś?” – pisarka ciągnęła mnie za przygryziony przed chwilą język.
– “Ty powinnaś najlepiej wiedzieć. Święta – dni pełne miłości dla wszystkich. ROZUMIESZ” – wyartykułowałam dużymi literami – “DLA WSZYSTKICH. Znaczy dla Ciebie też.”
– “Dla mnie też?” – pisarka powtórzyła jakoś dziwnie. Dobrze, sama też poczułam jakbym reklamowała dzień dobroci dla zwierząt, więc mogła odebrać to pejoratywnie.
– “Dla Ciebie. Dla Ciebie. Może choć w święta się poprzyjaźnimy?” – zapytałam, nie wiem dlaczego, wyobrażając sobie dwa bałwanki – jednego ze zmrożonego śniegu, drugiego z cieplutkiego, pluszowego futerka. Jakoś samo się narzucało, kto jest kto.
– “A na co dzień się nie przyjaźnimy?” – pisarka umiała trafić pytaniem w sam środek mojego lodowatego serca.
– “yyy… na co dzień?” – wyjąkałam nerwowo. Że też potrafię tak się wkopać w rozmowę o jakimś tandetnym zwyczaju świątecznym, gdzie wszyscy ćwierkają jak wróbelki na wiosnę przez dwa dni, by później omijać się szerokim łukiem do następnych świąt. Trzeba dodać, że zaliczając jeszcze po drodze Blue Monday, na którego nastrój na pewno wpływa fakt, że wydało się kasę słodko ćwierkając do kogoś, lecz niekoniecznie słodko się czując z tym kimś.
– “Jakbyś określiła naszą relację? Ciekawa jestem.” – nie odpuszczała.
– “Wiesz, na pewno brak jej magicznej świątecznej miłości, zrozumienia… yh…przynajmniej z mojej strony” – przyznałam słabym głosem.
Pisarka patrzyła na mnie wyczekująco i ani myślała ulżyć moim mękom. Zapewne już miała plan, co konkretnego i mądrego ta rozmowa mnie nauczy. “Szelma”. Ups. Znów mi się wymsknęło. W myślach, bo w myślach, lecz nadal etykietowałam ją po całości i to raczej obraźliwie.
– “No wiesz, moja oschła, pełna epitetów pod Twoim adresem (twoim z dużej litery z okazji świąt – ałła) – hmm… przyjaźń… tak… chyba można tę relację określić jako przyjaźń…” – wyciskałam z siebie słowa jak końcówkę pasty z tubki.
– “Tak myślisz? Co czyni ją przyjaźnią?” – “Pisarko, ty nauczycielko okrutna” – zawyło wszystko we mnie, jak przy bólach porodowych, gdyż zdałam sobie właśnie sprawę z faktu, że pisarka (małą literą cały czas już teraz bez skrupułów świątecznych i dopóki ta forma przyjaźni będzie dla nas odpowiednia) zastosowała wobec mnie majeutyczną metodę swojego ukochanego Sokratesa. Ja za to znienawidziłam oboje. Pisarkę bardziej niż zwykle, bo świątecznie. Sokratesa za to, że tamta uwielbia go niezłomnie od lat i nawet w święta zaprzęga go do pokazywania mi prawdy o… no o wszystkim, relacjach, przyjaźniach, ludziach.
– “Autentyczność się najbardziej liczy, przecież doskonale rozumiem, filozoficznie wyrachowana majeutyczna zołzo sokratejska!” – powiedziałam opryskliwie jak zwykle, lecz z jakąś nieokreśloną czułością w tle.
Pisarka uśmiechnęła się skromnie. Daleko jej było do pychy osoby, która nadmuchała swojego ego kolejnym intelektualnym zwycięstwem. Jej mina pokazywała raczej odrobinę dumy w wydaniu Brandena, czyli poczucie satysfakcji z dobrze wykonanego zadania.
– “Świąteczny banalny romans o chłopakach pod choinką leci w tv. Może odłożysz swoje ambitne pisarskie zajęcia i …?” – zaczęłam, lecz pisarka widząc, że moje biedne gardło może tyle nie wytrzymać, nawet z okazji świąt, weszła mi w słowo:
– “Kto pierwszy w salonie, ten ma pilota!” – i znów mnie załatwiła. Tym zdaniem zaskoczyła mnie tak bardzo – przecież kto jak kto, lecz ona zwykła być ostatnia do oglądania świątecznego filmu w telewizji – że zanim pozbierałam szczękę z podłogi, pisarka zasiadła już na kanapie z atrybutem władzy domowej w dłoni. Kiedy dowlokłam się tam, zajęłam miejsce obok zołzy pisarskiej, której mówię per małe “ty”, lecz z którą jestem jak się okazało w osobistej, jednostronnie szorstkiej i jednostronnie mocno lekceważącej, lecz autentycznej relacji przyjaźni.

“Przyjaźni? Hmm… na co komu takie duże słowa? Jednak na razie niech będzie, przynajmniej w święta i dopóki ona ma pilota.” – dodałam szybko w myślach, kiedy pisarska bliskość stała się lekko za bliska. “Jeszcze się od niej zarażę tym całym pisarskim podejściem do rzeczywistości. Brr… no ale w święta może być.”

Dodaj komentarz