Czytam tytuł artykułu pana Rafała Drzewieckiego “Nasze dzieci to pierdoły. Nie wiedzą, kim są i dokąd zmierzają” i z miejsca czuję bunt wobec treści, którą ze sobą niesie. Dlaczego czepiam się tytułu? Bo nie znoszę etykietowania, szczególnie dzieci. To, jak jako rodzic mówię o swoim dziecku, świadczy o tym, jakie mam podejście do swojego dziecka, jakim jest rodzicem. Gdy słyszę takie zdanie, wiem, że to dziecko nie może nie być pierdołą. Już sam sposób, w jaki rodzic myśli o swoim dziecku wpływa na jego nastawienie do córki lub syna, a nastawienie na to z kolei, co do dziecka mówimy i jak się wobec niego zachowujemy. To samospełniające się przepowiednie, w tym przypadku wychowawcze. Już nasze miny, może niezadowolone, może pogardliwe, może tylko rozczarowane i stale powtarzany komentarz: “Zostaw. Wszystko, muszę za Ciebie robić” – gwarantują wychowanie “pierdoły”. Nie pomaga wmawianie dziecku, że jest wspaniałe, mądre i cudowne. Dziecko musi samo doświadczać tego. Rodzic musi mu pomóc zauważyć, co udało się dziecku zrobić. Dzieci nie wierzą w pochwały oceniające. Te pochwały też nie motywują do działania. Motywuje wyliczenie: “Poukładałeś to, to i to. Narysowałeś to, to i to. Naprawiłeś to. Wyprałeś to. Wyprasowałeś to, to i to. Zrobiłeś nam niespodziankę przygotowując śniadanie. Zadbałeś o siebie. Zaopiekowałeś się młodszym rodzeństwem. Mogę Ci ufać. Mogę Ci powierzyć to, to o to.” Takie i tym podobne pochwały mają oparcie i potwierdzenie w rzeczywistości. Dziecko coś robi, rodzic to zauważa i wylicza. Tylko ktoś musi mu stworzyć okazję, by to zrobił. A nie muszę mówić, że tym kimś jest przede wszystkim rodzic. Z artykułu natomiast wyłania się obraz rodziców, którzy swoje dzieci przed wszystkim chronili i we wszystkim je wyręczali, wmawiając przy tym, że wszystko im się uda, bo są wspaniali. Obserwuję taką tendencję od jakiegoś czasu. To naprawdę smutne. Nie rozumiem jednak, dlaczego dzieci mają za to zbierać wyzwiska od “pierdół”. Kogo wychowaliście, tego macie. Ciężko wymagać, by dorastający człowiek, którego rodzice wyręczali od małego, rozbijał namiot, kiedy pewnie robiono nawet za niego herbatę. Nie można też wymagać, by nie bał się przyrody i jej mieszkańców, kiedy większą część swojego życia spędził w domu, przy komputerze lub na zakupach. “Czym skorupka…” – no właśnie. A kto miał mu pokazać, że można inaczej? Nie zazdroszczę tym dzieciom czy już młodym ludziom. Jaki w ich wnętrzach musi być rozdźwięk pomiędzy tym, czego się od nich wymaga, a co naprawdę czują. Chcą być wspaniali, lecz nie doznawszy żadnej próby, boją się zrobić choćby krok. Boją się też bólu i wysiłku, bo go nie zaznali. A jeśli zaznali, to pewnie od razu był wyciszany, zagłaskiwany. Nikt im nie powiedział, że coś czasem musi boleć, że trzeba to zaakceptować, bo generalnie im więcej zaakceptowanego bólu, tym więcej życia w życiu. Wracając do tematu komputera. Parcie na widzialność w mediach społecznościowych nie wypływa tylko z mody i tego, że “bycie zalogowanym”, to domena naszych czasów. Ta moda ma swoje podłoże, ktoś ją musiał podłapać. Jaka potrzeba, taka moda. Dla mnie wszystkie “sweet focie” wrzucane nagminnie do sieci, to wołanie o uwagę. O uwagę, której dziecko, nastolatek nie dostało od rodziców. Każda “sweet focia” mówi: “Zauważ mnie. Patrz tutaj jestem. Dowiedz się czegoś o mnie. Zauważ moją inność i wyjątkowość. Zainteresuj się mną.” To wołanie o uwagę, którą dziecko powinno było dostać od rodzica. Nie dostało, więc próbuje zaspokoić tę potrzebę tak, a przy okazji robi to, co modne. Warto się zastanowić, dlaczego tak bardzo stało się to modne? Bo żyjemy w globalnej wiosce? Nie sądzę. Znam osoby, pewne siebie, które zwiedzają świat i nie muszą publikować każdej wycieczki w internecie. Nawet nie chcą, bo tak naprawdę nie wszystko jest dla wszystkich. Jeśli idzie o wrzucanie fotek, to nie tylko chodzi o uwagę. Gdzieś jeszcze głębiej doczytałabym się wołania o pomoc, by w tym zauważeniu pomóc dziecku uczynić jego życie barwniejszym, ciekawszym. Bo ile można żyć ciuchami, internetem, strzępkami rozmów na facebooku i głupawymi filmikami z youtuba? Ktoś musi temu życiu nadać sens. Skoro wychowano “pierdołę”, ona nie będzie umiała tego sama zrobić. A każde życie potrzebuje sensu. Usłyszałam ostatnio od przedszkolanki mojego synka, że im dziecko bardziej samodzielne, tym bardziej czuje się bezpieczne. Delektuję się tym zdaniem i przewijam w głowie obrazy nad wyraz samodzielnych kilkulatków. One pójdą śmiało w świat. Za nimi są jednak jeszcze obrazy z placów zabaw, ze spotkań towarzyskich, na których dziecko ledwie się ruszy, już wołanie: “Powoli”, “Nie ruszaj”, “No, nie płacz”, itd. it. Zawsze wtedy w myślach dopowiadam z goryczą: “nie czuj”, “nie oddychaj”. Te dzieci, jeśli nic się w podejściu ich rodziców nie zmieni – wyrosną właśnie na osoby, które będą się wszystkiego bały, zbyt niepewne swoich możliwości, swoich sił, by poznawać, szukać, odkrywać, wybierać i przede wszystkim myśleć. Tylko chciałabym, żeby miały choć na tyle samoświadomości, by powiedzieć rodzicom: “Jakiego/ jaką mnie mamo, tato stworzyłeś, takiego/ taką mnie masz. Mieliście pomysł na pierdołę, więc nie narzekajcie.” I nie oskarżam tu rodziców. Bynajmniej. Wiem, że statystyczny rodzic robi, co może, żeby jego dziecku było, jak najlepiej. Zwracam tylko uwagę, że chronić nie znaczy trzymać pod kloszem, dbać nie znaczy tylko kupować najlepsze rzeczy, pomagać nie znaczy wyręczać, a wyznaczać granice – pozbawiać własnych decyzji. Podejmować ten sam wysiłek, tylko zmienić punkt ciężkości, zamiast chronić i wyręczać, pomóc się usamodzielniać, stwarzać możliwości i oswajać porażki.
Ps. Jeśli chcesz posłuchać tego tekstu, zobacz Audiobook z tekstami z bloga.