Chyba użyłam dziś w ciągu pół dnia wszystkich metod, jakie poznałam przez ostatnie półtora roku. Siedzę i głowa opada mi na klawiaturę. Czegoś takiego u nas jeszcze nie było. Starszy miał dziś tyle energii, że mało nie rozsadził mieszkania. Biegał, skakał, zaczepiał, jeździł tramwajem, autami na podłodze, wchodził na oparcie wersalki, żeby się stamtąd sturlać. Do tego jeszcze trącał, szturchał, przepychał i przygniatał Młodszego, kiedy tamten się napatoczył. Mówiłam dziś “jednym słowem”, udzielałam informacji, opisywałam, co widzę i co czuję. Akceptowałam też uczucia: “Wygląda na to, że bardzo się nudzisz”. Kiedy skakanie i bieganie z piskiem po całym mieszkaniu stało się nie do wytrzymania, zachęciłam do kolorowania. Sukces połowiczny. Kolorowanie lokomotywy i statku flamastrami obyło się beze mnie i mogłam coś ogarnąć przed przyjściem znajomych. Niestety to była chwila. Flamastry brudzą, więc trzeba było wymienić na kredki. Kredki odpowiadały częściowo, dlatego rączka musiała być prowadzona przez moją rękę. Pomalowaliśmy chwilę i wydawało się, że efekt wyciszenia został osiągnięty. Wydawało się. Przyszli znajomi i szaleństwo z radości zaczęło się od nowa. Skakanie, bieganie, jeżdżenie, pisk…. itepe, itede. Akceptowałam znowu: “Widzę, że się aż tak cieszysz, że przyszedł kolega, że aż podskakujesz”. Zachęcałam do pokazania koledze bajek, dawałam już nawet wybór. Energia musiała się chyba wytracić do końca. Mnie boli teraz głowa. Ale nic to. Wszyscy przeżyli. Bez strat psychicznych (I hope).