“Mówić mniej, a właściwe komunikaty”, to moja znana porada z tekstu “Żeby dzieci chciały chcieć”. Ma ona też inny kontekst, bardziej “domowy”. Wzięła się ta porada z obserwacji i samoobserwacji.
Jako dorośli chcemy być skuteczni w relacji z dzieckiem i trzeba przyznać wykazujemy się w tym wyjątkową kreatywnością. Aby zachęcić dziecko do pójścia do domu, wyjścia z domu, przyspieszenia kroku i czegokolwiek potrzebujemy, wymyślamy powody, które mają w sobie jakąś logikę i nawet dostrzec w nich można związki przyczynowo-skutkowe (jakże pokrętne czasami, ale jednak związki). Gdy się jednak przysłuchać im z dystansu, to są robiące dziecku wodę z mózgu i programujące jakieś dziwne zależności – wybaczcie dosłowność – bzdury.

SKĄD TE SKUTECZNE “ZACHĘCACZE”?

(Zdecydowałam, że dam w cudzysłowie “zachęcacze”, lecz “skuteczne” tez by się zdało.) Oczywiście jestem świadoma ich pochodzenia. Słyszymy je dookoła od becika. Nasiąkamy nimi i przekazujemy następnemu pokoleniu, przekonani o ich słuszności, o ile są skuteczne choć w połowie (stąd pomysł na cudzysłów do “skuteczne”). A z braku innych skutecznych, a może skuteczniejszych “zachęcaczy”, unikamy tracenia czasu na zastanawianie się, co właściwie powiedzieliśmy i czy naprawdę chcieliśmy dokładnie to dziecku przekazać. Jako że zaczynam od siebie, opisze reakcję na moją “wpadkę”. Unikam wkładania takiej papki do mózgu, bo jak wiecie z mojej książki “Rodzicu można inaczej” jestem fanką Gombrowicza (porada 45 “Nie zatruwaj dziecięcego umysłu) i na wszelkie “tit przez uszy” mam szczególną alergię. Oduczyłam się tego prawie całkiem, ale jak mówi amerykańskie powiedzonko “każdy pies ma swój dzień” (“every dog has its day”), tak ja dodaję, że ma i zły.

 W JAKI SPOSÓB DZIECI REAGUJĄ NA TE BZDURY?

Nie przytoczę treści, bo nie pamiętam. Choć żałuję, bo chętnie bym się z samej siebie pośmiała.
Skutkiem powiedzenia przeze mnie bzdury któremuś synowi było: “Mama, ale co?”
Na co zreflektowawszy się, że palnęłam, odpowiedziałam z całą świadomością budowania swojego autorytetu rodzica przyznaniem się do błędu: “Zignoruj, coś innego chciałam powiedzieć” 🤭
Tak, takie zatrzymanie się i usłyszenie, co właściwie powiedzieliśmy i co to w ogóle w praktyce znaczy, i jeszcze czego to dziecko uczy, potrafi zadziałać otrzeźwiająco. I wtedy najlepiej wycofać się z tego raczkiem dla dobra dziecka i siebie też, bo przecież my też tego słuchamy.
Kiedy serwujemy dzieciom takie bzdury w wyjątkowych przypadkach, to dzieci potrafią się przed tym obronić. Im się po prostu przestaje zgadzać. I jeśli się odezwą, to na pewno ze zdziwieniem. A jeśli się nie odezwą, to będzie brak reakcji. Co oczywiście, też jest reakcją. Ha!
Niestety dzieci, które przekonywane są stale do zrobienia bądź nie robienia czegoś (jw. z doskonale przeze mnie znanych i rozumianych powodów), nie potrafią się obronić nieświadomym nawet zdziwieniem: “To nie w stylu mojej mamy/taty”. One przytłaczane są coraz to kolejnymi bzdurami, które stają się jakimiś wytycznymi do osiągania tego, co się chce w relacjach. I tym, co je w przyszłości czeka, to praca z odkopywaniem tego w swojej psychice, by przestać być ich więźniem.
 

CO ZATEM MÓWIĆ?

O swoich uczuciach i potrzebach:
“Jestem zmęczona/marznę/ chce mi się pić/ jestem głodna/ boli mnie głowa/ itd. itp i chcę już być/iść w domu”.
To wbrew kultywowanemu jeszcze niestety etosowi (?) Matki Polki, lecz sprawa jest prosta: żeby dzieci wiedziały, że rodzice są ludźmi, mają uczucia i potrzeby, to rodzice mają im o tym mówić.
Dzieci wychowywane empatycznie rozumieją, że rodzic też ma uczucia i potrzeby. Ta świadomość przychodzi do nich, gdy rodzic zauważa i nazywa dziecięca uczucia i potrzeby. Inaczej jest, gdy rodzic tego nie robi. Wówczas tworzy się relacja unikająco- roszczeniowa. Dziecko unika rodzica, który oczekuje od dziecka, że to odwdzięczy się spełnianiem rodzica oczekiwań za rodzicielskie poświecenie. Idealnie jest, kiedy rodzic zauważa, szanuje, nazywa, troszczy się (w tym odracza, uczy odraczania) o dziecięce potrzeby i zauważa, szanuje, nazywa, troszczy się, mówi o swoich potrzebach.
 
Akceptować dziecka uczucia i potrzeby w zestawieniu ze swoimi:
“Widzę, że świetnie się bawisz i pewnie chciałbyś tak jeszcze długo. Potrzebuje jeszcze… (wymienić realną potrzebę), a jestem już zmęczona.
Tu pierwszym krokiem jest akceptacja tego, na czym w danej chwili realnie dziecku zależy. Za tym idzie nasza wewnętrzna zgoda, że dziecko ma prawo chcieć czegoś innego niż my w tej właśnie chwili. Akceptacja emocjonalna to postawa, to przestrzeń psychiczna, obok niej stawiamy swoje prawo do potrzeb. Asertywność w pigułce. TWOJE POTRZEBY SĄ OK – MOJE POTRZEBY SĄ OK.
Drugim krokiem jest mówienie o swoich prawdziwych na daną chwilę potrzebach. Uczymy się tym samym nawzajem, że tak dziecko, jak i rodzic ma potrzeby i wszystkie są ważne. Dalej uczymy się je priorytetyzować. I wtedy najlepiej …
 
Negocjować.
Zauważenie dziecka potrzeb, powiedzenie o swoich to wyjście do często bardzo krótkich negocjacji, co robicie, by każdy był zadowolony. Uwielbiam negocjacje. Dawniej się ich bałam, bo myślałam, że w negocjacjach wygrywa silniejszy, cwańszy. Nic bardziej mylnego. Właściwie rozumiane negocjacje to rozmowa dotąd, aż obie strony wyjdą całkiem zadowolone. Zwykle – jeśli na co dzień szanujemy partnera w negocjacjach, czyli nasze dziecko – negocjacje trwają do minuty. Dziecko robi to, na czym nam zależy, kiedy my robimy to samo dla niego. Dziecko szanuje nasze potrzeby, jeśli my szanujemy jego. W myśl krążącym w sieci zdaniom: “Dziecko szanowane, szanuje…”
I takich negocjacji potrzeb z Waszymi dziećmi życzę Wam w domu, na placach zabaw i gdziekolwiek będziecie.
 

Dodaj komentarz