Aby zrozumieć dziecko, trzeba być jak dziecko. To myśl, która wraca do mnie, szczególnie wtedy gdy czuję, że w pędzie codzienności przestaję widzieć perspektywę dziecka (liczba pojedyncza, gdyż nieważna jest ilość, każde z nich jest inne, ma inny charakter, inaczej odbiera i przeżywa rzeczywistość).
Poważna dorosłość bez dojrzałości
Mam wrażenie, że od najmłodszych lat – starając się sprostać wymaganiom dorosłych, często za wszelką cenę, próbujemy zachowywać się jak dorośli. W czym to się przejawia? Najczęściej nieokazywaniem uczuć, nie mówieniem o nich, byciem poważnym, braniem udziału w grach, a nawet manipulacjach dorosłych, dostosowywaniu się, wyrzekaniu siebie, żeby zostać zaakceptowanym, uznanym za godnego przebywania w towarzystwie dorosłych i dopuszczenia do ich spraw. Nie ma to oczywiście często związku z dojrzałością wewnętrzną, lecz jest po prostu przystosowaniem.
Fałszywa odpowiedzialność pod szyldem dorosłości
Od nas jako dzieci wymagało się niejednokrotnie właśnie bycia poważnym, „nie mazgajenia się”, robienia tego, co dorośli chcą, niezależnie od tego, co o tym myślimy, a już na pewno co w związku z tym czujemy. Aby rodzice byli zadowoleni, trzeba było starać się zachowywać, jak oczekują, by zasłużyć na miano dorosłej, dorosłego. Czasem te określenia były zastępowane „odpowiedzialną”, „odpowiedzialnym” i wieloma innymi, których konotacja była zbliżona.
Oczekujemy, czego od nas oczekiwano
Przyzwyczajeni, wręcz zrośnięci z takim podejściem, podobne oczekiwania mamy wobec własnych dzieci. Pojawiają się nieświadomie i automatycznie. Tego od nas oczekiwano, tego my oczekujemy. Aby jednak zrozumieć dziecko, trzeba zauważyć jego uczucia, jego potrzeby, jego perspektywę. Bez tego nie osiągniemy bliskości, dziecko „nie otworzy się” na nas, a my będziemy bardzo daleko od zrozumienia jego świata.
Prawdziwe spotkanie tylko z poziomu twarzą w twarz
Korczak pięknie pisał o wznoszeniu się do dziecięcych uczuć, a ja mimo wszystko myślę o pochyleniu się – pełnym pokory, otwarcia na drugiego człowieka, jego prawdę. I od razu nasuwa mi się kolejne skojarzenie, tym razem z tym, co pisał Tischner w „Filozofii dramatu”. Pisał o spotkaniu na scenie. Ludzie spotykają się na scenie, którą jest życie, ale spotykają się naprawdę dopiero wtedy, kiedy otworzą się na drugiego człowieka i samą scenę. Za innym filozofem – Levinasem – Tischner mówi o ludzkiej twarzy jako tym, co wyraża to, kim jest człowiek. Nie zobaczymy czyjejś twarzy, tego, kim jest nasze dziecko bez zrównania swojej twarzy z jego, bez zgięcia usztywnionego dorosłością karku.