DLACZEGO NIE LUBIMY GDERAĆ?
Kiedy widzimy, że dziecko robi coś według nas niewłaściwie, od razu chyba wszystkim włącza się gderliwość. Przykładowo: „Mówiłam tyle razy, żebyś przy wyjściu z toalety mył ręce, zamykał drzwi i gasił światło.” „Ile razy mam powtarzać, aż się nauczysz.” „Ręce nieumyte i zaraz dotkniesz nimi ust”. I jeszcze wiele innych wariacji na ten temat. Są one w jakiś sposób usprawiedliwione, bo przecież naprawdę przypominaliśmy to wiele razy i po prostu dopada nas irytacja. Kto lubi pilnować innej osoby bez przerwy, by czegoś nie robiła lub coś robiła, i jak zgrana płyta powtarzać to samo. Przecież to nas męczy, drażni i mocno denerwuje. Dodatkowo nadwyręża płuca i zdziera gardło.
Jako rodzice sięgamy po tę formę, bo wydaje nam się, że gdy przedstawimy szerzej, co myślimy na ten temat i podkreślimy, że już to mówiliśmy, to odniesie to większy skutek. W dodatku nasi rodzice pewnie tak robili i tak tym nasiąknęliśmy, że nie zastanawiamy się, czy jest w tym sens, bo przecież skoro to stosowali, to powinno działać. W dodatku my wkładamy w to tyle wysiłku i zaangażowania, i tak zatruwa nam to życie, że musi kiedyś przynieść efekty. Niestety, nic bardziej mylnego. Tak jak my nie lubimy dawać wykładów, tak dzieci bardzo nie lubią ich słuchać. Myślę, że nawet przestają nas słuchać po dwóch, trzech słowach, które uświadamiają im, że znów będziemy „się produkować”. Poza tym, nawet jeśli nas słuchają, to czego się dowiadują? Raz, że się powtarzamy – nic nowego, same to wiedzą, w końcu słyszą to już enty raz. To jest podważanie ich inteligencji. Dwa, że chcemy je przymusić do robienia czegoś. Czym jest nakaz: „Umyj ręce”? To pogwałcenie woli. Trzy, że nudzimy wciąż na ten sam temat i że są jakieś konsekwencje, ale z tego znudzenia, to im się nie chce, o tym myśleć. A to nie ma dla nich sensu. Moją ulubioną metodą z „Jak mówić…” jest zatem ta:
„POWIEDZ TO JEDNYM SŁOWEM”.
Pamiętacie ten sposób zachęcania dziecka do współpracy? Stosujecie go? Ma ona szereg zalet: nie trzeba wysilać gardła, nienawidzić siebie samej/go za to, że znów nadajemy jak zdarta płyta i efekt najważniejszy: DZIECKO MYŚLI SAMO, CO MA ZROBIĆ. Ma możliwość wykazania się swoją inteligencją i inicjatywą. Nawet trzylatek rozumie i już i główkuje (to widać i naprawdę sprawia rodzicowi przyjemność patrzeć, jak dziecko myśli), o co chodzi z tymi rękami, kiedy wychodzi z toalety i słyszy słowo „Ręce”. Jedno słowo powiedziane tonem nierozkazującym, a może tylko obojętnym lub nawet miłym, jest formą zachęty. Rzucenie mimochodem: „Ręce” skutkuje natychmiastową reakcją. I nie jest to mechaniczne. Widzę, że synek jest z siebie zadowolony, traktuje to jako formę współpracy z mamą. Czasem nawet mówi: „Nie mów” albo „Powiedz tylko <światło>” i jest to pozytywna komunikacja. Inaczej by było, gdybym powiedziała: „Proszę Cię, umyj ręce i zgaś światło”. Oduczyłam się mówić „proszę” z oporami, ale przekonały mnie argumenty i fakty – takie zdanie pozostaje bez echa. Dlatego w ogóle tego nie mówię. Czynności toaletowe powtarzają się ileś razy dziennie, więc chyba bym zwariowała od ciągłych wykładów, że wodę trzeba spuścić, ręce myć, a światło gasić. I byłam tego bliska, zanim zaczęłam mówić jednym słowem.
KIEDY MOŻNA MÓWIĆ JEDNYM SŁOWEM?
Odkąd zaczęłam używać tylko jednego wyrazu na przypomnienie o konieczności wykonania tych czynności, proces ten ewoluował. Od wyliczania wszystkich 3 czynności, przez mówienie 1 lub 2, dalej – chwalenie się przez synka, że wszystko zrobił i podsuwanie pachnących od mydła rączek, do robienia tego samodzielnie. Piszę tylko o tej uciążliwej, bo powtarzalnej wiele razy dziennie czynności, żeby podać namacalny przykład. Tym bardziej, że wyrył mi się w pamięci przez swą dokuczliwość. Jednak wiele sytuacji mniej kłopotliwych, ta metoda rozwiązuje bezboleśnie dla obu stron. Żeby nie być gołosłowną przytoczę: „Miś”, „Kocyk” – gdy te ulubione rzeczy synka leżą na podłodze. „Zęby”, gdy ma je umyć. Wprowadziłam też jakby rozszerzenie tej metody do relacji Starszego synka (prawie 4 lata) z Młodszym (9 miesięcy). Gdy Młodszy wchodzi Starszemu w zabawki, bo zobaczył inną i najkrótsza dla niego droga przebiega przez ułożone zabawki Starszego – na co ten ostatni zaczyna się denerwować, mówię: „bez bicia”,”słowami”. To naprawdę oszczędza gardło i przede wszystkim uwalnia nas – rodziców od stanu nieustannego kontrolowania i permanentnego podenerwowania.
Ps. Więcej o zachęcaniu do współpracy znajdziesz w
e-booku „Rodzicu, można inaczej”.
Świetna metoda,fajnie żeby działała na starszych a z tym już trudniej