Co jeśli rodzic czuje się źle z komunikatem, który mówi do dziecka?

Pamiętam siebie z początków przygody z budowaniem relacji z moim pierwszym synem. Mało wtedy ufałam sobie i swoim uczuciom. Bardzo mocno tkwiłam w przekonaniach, które były powszechnie przyjęte. Jako że lubię na sobie eksperymentować, w jakiejś domowej sytuacji spróbowałam komunikatu, który znałam jako ogólnie przyjęty argument wychowawczy. Nie pamiętam, co to było. Do około dwulatka to pewnie coś jeszcze ze słabszych tekstów, lecz już mi zazgrzytało.

A że dzieci wyłączają się, kiedy słyszą bullshit, to wykorzystałam ten moment i zastanowiłam się.
„To straszne. Jestem daleka od utożsamienia się z tym, co mówię! To koszmar mówić i słyszeć coś takiego! To jakiś gwałt na sobie i na dziecku!” I wczułam się w swoje ciało: odraza i ból brzucha. Niesmak.

I to był punkt przełomowy, w którym zdecydowałam, że chcę mówić do dzieci TYLKO rzeczy zgodne ze mną. Cóż że dla kogoś kontrowersyjne. Ważne, że MOJE. Moje dzieci mają uczyć się mojej prawdy, skoro mnie los wybrał im za matkę. To też moja odpowiedzialność, co im przekażę. I chcę, by to było coś w co wierzę, z czym się całą sobą zgadzam. Bym mogła, kiedy dorosną, spojrzeć na nich i pomyśleć, zrobiłam to według tego, co czułam i o czym byłam przekonana.

Mówienie do dzieci komunikatów, z którymi się w pełni zgadzam jest na początku wyzwaniem. Trochę trzeba pomyśleć, uporządkować, na czym mi naprawdę zależy.
Tak. Świadome rodzicielstwo zaczyna się od rodzica. No i po poukładaniu sobie w myślach czegoś na początek, bo wszystkiego są żadne szanse, oczywiście trzeba mieć odwagę powiedzieć je głośno. Napisałam po poukładaniu sobie czegoś na początek, ściślej czegoś – z czym się aktualnie zmagamy w relacji z dzieckiem, ponieważ to proces, który trwa cały czas. Nowy dzień, nowy tydzień przynosi nowe kwestie do zastanowienia. Tylko z czasem zyskuje się taką wprawę w przemyśliwaniu swojego stanowiska, że przestaje się zauważać, że się to robi. No i rzadziej też, bo więcej jest przemyślane.

Odwaga, by mówić zgodne z sobą komunikaty przy innych osobach. Tak jest potrzebna. Mi się trafiło, że byłam sama w tym stanowisku. Sami przeciwnicy. Zwolennicy twardej ręki i karnego jeżyka. Zewsząd słyszałam, że to co robię to wychowanie bezstresowe – „Zobaczysz, dzieci Ci na głowę wejdą!”
Jakoś dziwnym trafem wychowanie bezstresowe w naszym kraju równoznaczne jest z tym, że rodzic mówi łagodnie. Pal licho treść. Natomiast stresowe jest pewnie wtedy, kiedy się krzyczy tak, by się dziecko zestresowało. Zatem efekt jest wtedy, kiedy dziecko tak się przestraszy, że ten strach pogoni je do ubikacji. Tylko jaki tu efekt? Głównie zamach na zdrowie dziecka. Wychowawczo przeciwny. Później dorośli biegają do ubikacji, kiedy szef się złości.
Smutek. Przemilczę stek wulgarności z szacunku do siebie i do Was, lecz przyznam, że nadal mnie ten aspekt wychowywania bardzo rusza.

W trwaniu w mówieniu swoich komunikatów do dzieci, kiedy reszta świata uważała mnie za wariatkę, pomogło mi myślenie właśnie o tym, że to, co mówię jest w zgodzie ze mną. Jeśli ktoś ma z tym problem, to jej/jego problem. Przyznam, że z premedytacją unikałam wszelkich rozmów o wychowaniu. Neofici często mają tendencję, by wszystkich dookoła „nawracać na swoją wiarę”. To błąd. I powoduje tylko zbędną walkę.
Zatem zero „nawracania”. Tylko trwanie w swoim. Zaufanie do siebie. Do swojej intuicji rodzica. Oczywiście z weryfikowaniem i sprawdzaniem w sobie i w relacji z dzieckiem, czy ma się słuszność.
TYLKO reakcje dziecka są wyznacznikiem, że widzę, słyszę i wnioskuję właściwie.

Dokładniej, miarę tego, czy idę tu w dobrym kierunku jest patrzenie i weryfikowanie, co faktycznie daję dziecku. Emocjonalnie oczywiście. Mówienie do dzieci w zgodzie z sobą, kiedy podąża się za swoją rodzicielską intuicją – „dlaczego moje dziecko tak reaguje? „czego mu brakuje/ co mu przeszkadza?” „wg mnie potrzebuje tego i tego”, „czy to, co robię zwiększa poczucie bezpieczeństwa dziecka?” „czy widzę faktycznie swoje dziecko?”, „czy akceptuję dziecka prawa do niezależności, samodzielności, odmowy?” itd. itp. to krok do zaspokajania potrzeb emocjonalnych dziecka i początek budowania prawdziwej relacji. Relacji, w której mam pojęcie, kim faktycznie moje dzieci się stają, zamiast wyobrażenia i/lub strachu, jakimi nie są.

I co najważniejsze i oddzielny temat, kiedy czujesz się źle z komunikatem do dziecka, jakim cudem ono ma się z nim czuć dobrze?
Czujcie to, myślcie, weryfikujcie w sobie i w relacji do dzieci i jeśli czujecie potrzebę piszcie, co Wam tu zagrało lub nie. Może co nie zagrało jest ważniejsze?

Dodaj komentarz