Kiedy słyszymy rozpoczynający się dziecięcy konflikt, często pierwszym odruchem jest chęć ugaszenia go w zarodku. Mamy ochotę biec i interweniować, by konflikt nie eskalował. Robimy to z obawy, że dzieci zrobią sobie nawzajem krzywdę lub jedno z dzieci, szczególnie ucierpi, ponieważ gorzej sobie radzi w takich sytuacjach.
U nas jedynym punktem spornym bywa miejsce we wspólnym łóżku. Powtarza się, co jakiś czas. Nie ingeruję, dopóki Młodszy nie potrzebuje pomocy. Idę mediować.
Ja: „Wiem, że potraficie się dogadać.”
Chłopcy: „Ale on mnie wkurza, ale on…”
Ja do Starszego: „Chcę usłyszeć, czego Ty chcesz.”
Starszy mówi swoje racje.
Po wysłuchaniu podsumowuję: „Wynika z tego, że chcesz, by brat przesuwał się zawsze, kiedy zmienisz zdanie”.
Starszy myśli, myśli. Nic nie mówi. Pretensje odpływają.
Młodszy, zapytany, jak chce się dogadać, odpowiada:
„Ja się nie dogadam.”
Z udawanym oburzeniem ja: „Nie dogadasz się?”
Młodszy przesuwając się na miejsce, które wskazał mu brat:
„Nie dogadam się. Nie umiem”.
Paradoksalnie do tego, co powszechnie przyjęte na temat interweniowania rodzica w sprzeczki między dziećmi, konflikt rozwiązał się sam z zadowoleniem obu stron. A nawet trzech.
Ps. Więcej o złości w kursie „Jak radzić sobie ze złością?”, szczegóły tutaj.