Czasem mam wrażenie, że przekonywanie wielu rodziców do tego, że rodzicielstwo może być lekkie, łatwe, radosne, przyjemne, bezstresowe, satysfakcjonujące, a nawet zachwycające jest jak przekonywanie mojego taty do wszystkiego nowego. Mój tato miał swoje stałe, utrwalone na wieki przekonania, że coś będzie według jego katastroficznego planu. Dotyczyło to każdego obszaru mojego i naszych bliskich życia. Do czasu… Do czasu, kiedy zostałam mamą.
Wmawianie sobie i innym, że się nie uda
Patrząc na moją osobistą historię, to chyba jestem życiowo wyspecjalizowana do tego, by pokazywać, że niemożliwe jest możliwe. Dzięki tacie. Przekonanie go do tego, że coś jest możliwe ćwiczyłam długo. Na samo wspomnienie jeszcze czuję to zmęczenie. Długie rozmowy. Spokojne. Bez spokoju byłabym przegrana na starcie. Ćwiczenie cierpliwości. Mojej. Mnożenie argumentów. Czy dotyczyło to wyboru ścieżki życiowej, biznesu czy jakiś prostych wyzwań codzienności, tato był na nie. „Nie uda się”, „Niemożliwe”, „Kto Ci na to pójdzie”, „Ty myślisz, że to takie proste…”, „Nie tacy jak ty Kozacy próbowali i co nafikali”. Teraz się z ostatniego zdania śmieję, ale w liceum było mi mało do śmiechu.
Czy to się udawało?
Udawało. Wszystko na cokolwiek się odważyłam wbrew taty czarnowidztwu wychodziło. Jeśli się odważyłam. A co na to tata? Nadal kiwał głową, że na pewno coś pójdzie nie tak i projektował dalej w swoim stylu. A ja w każdym miejscu, gdzie się nie pojawiłam, byłam orędowniczką tego, że niemożliwe jest możliwe. W korporacji miałam nawet ksywkę „Jo No Problem”. Po przeprawie z tatą wszystko było tylko kwestią pomyślenia, przeorganizowania i wiary, że skoro wszystko wcześniej się udało, to i to kolejne także.
Aż zostałam mamą, a mój tato dziadkiem
To konkretne niemożliwe wychowawczo i z dzieckiem, czyli nieładnie uprzedmiotawiając „czynnikiem nieokiełznanym i nieprzewidywalnym” (oczywiście dla dziadka) miało miejsce, kiedy Starszy synek miał jakieś 3-4 latka. Dziadek przyjechał w odwiedziny i miał iść ze Starszym do sklepu. Sklep po drugiej stronie ulicy, przy osiedlu. „Nie wezmę go”, „Na rowerku?! Ty chyba nie całkiem zdrowa jesteś!”, „Gdzie Ci się zatrzyma”, „Nooo, już widzę, jak Ci się zatrzymuje!”, „Ty myślisz, że ja będę zanim biegał!” Dziadek wyrzucał z siebie obiekcje ze stresem, od którego oblewał się potem i wyglądał, że za moment zejdzie na zawał.
Zamiast rozmowy z tatą
Starszy był zdecydowany na wyjście z Dziadkiem i czekał na rowerku biegowym przy drzwiach. Uznałam, że odwiedzenie synka od wyjścia nie ma sensu. Rozmowę z tatą w ogóle uznałam za stratę czasu. Zwróciłam się do dziecka: „Synku, tak jak przy mnie zatrzymujesz się metr przed krawężnikiem i czekasz, by przejść przez ulicę, dziadziowi zatrzymaj się trzy metry. Zaczekaj aż podejdzie i daj mu rączkę. W drugą stronę to samo” Synek przyjął do wiadomości. Mój tato popatrzył na mnie jak na wariatkę, a sam przyjął postawę męczennika, którego czeka samo najgorsze. Poszli.
Nie takie trudne, jak nam się wydaje
Po około pół godzinie wrócili. Najpierw wjechał Starszy. Oderwałam się od robienia obiadu, przypomniawszy sobie, że powinnam się przejąć tym, co to miało się niby wydarzyć. Synek normalnie, zajęty sobą, bez oznak stresu, złości czy smutku. To już po swoim dziecku wiem, że nic nie było. No ale jeszcze dziadek. Dziadek wszedł, a nawet jak na niego to wkroczył, bo to, że stres z niego uszedł sprawiło, że było go jakby więcej i bardziej zwiewny. Oczy zdziwione, twarz pokazywała niedowierzanie, zmieszanie, ulgę, skrywaną radość i usilne poszukiwanie tekstu, który potwierdziłby, że miał rację. Widział moje delikatne rozbawienie, więc silił się, silił i ostatecznie wystękał: „To Ci się tylko udało”.
Morał do dopisania pozostawiam Wam.
Ala tych, którzy chcą, by im się codziennie udawało krótki wykład o tym, jak zrobić, by było lżej, łatwiej, przyjemniej i możliwe: „Daj dziecku to, czego potrzebuje, zamiast się poświęcać”