– „Nad czym myślisz?” – usłyszałam znienacka za plecami i aż podskoczyłam. – „Spokojnie. Tylko pytam” – cicho powiedziała pisarka, wyłoniwszy się zza mojej prawej. – „Tylko pytam! Gdybyś wiedziała… To byś… To byś… Nie pytała!” – odpowiedziałam nerwowo, jeszcze zerkając na boki i trzymając się za serce. Tak, to serce. Odzyskane spod cmentarza, dziś by może tam stanęło. – „Coś się wydarzyło?” – pisarka zaniepokoiła się lekko. Rzadko widuje mnie przestraszoną. – „Fu… fuknął na mnie! To! To się stało!” – odpowiedziałam z jakimś dziwnym uczuciem w brzuchu i niepokojem na plecach. – „Kto fuknął i gdzie? Dasz radę składniej? Mam się martwić?” – próbowała dojść ze mną do ładu pisarka. – „Opowiem od początku, bo inaczej nic z tego nie zrozumiesz” – zdecydowałam. Co jak co, ale na czytelnym przekazie czasem mi zależało. A w pisarce był „darmowy” słuchacz mojego przestrachu. – „No to tak. Dzień zaczął się przyjemnie. Po chwili zadowolenia porannego okazało się jednak, że pilna wyprawa do miasta mnie czeka i że auto nie pali i telefon się zepsuł.” – wyrzuciłam z siebie jednym tchem. I ciągnęłam. „Wyszłam więc z domu załamana, czy aby na tym się skończy. Kiedy tak szłam, nagle pomyślałam, że taki mój znajomy mówi, że osobiste rzeczy są naszym przedłużeniem. Dotarło więc do mnie, że telefon i samochód to ja. W telefonie tylko odbieranie działa, więc problemy z komunikacją. A akumulator…” – uderzyłam w płacz teraz tak samo jak na ulicy – „… to pewnie serce…” – szlochałam. „Pewnie umręęęęę…”. Pisarka zaniemówiła z wrażenia. – „No co Ty…” – wydusiła. „Na pewno nie. Jeszcze będzie dobrze…” – dodała niepewnie. „Opowiadaj lepiej, kto fuknął”. – „No to szłam i pomyślałam, że to miejsce, do którego mam dojść jest daleko i że może pójdę na skróty. Zatem poszłam. Przez cmentarz.” – „Gratuluję. Uwielbiasz makabreskę. W jednej z filmu Kinga jesteś zakochana od lat.” – powiedziała pisarka lekko ironicznie, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że pierwszy raz użyła wobec mnie ironii. – „Tak właśnie szłam i nawet prześmiewałam ironię sytuacji. Powiem więcej, zastanawiałam się obrazoburczo, w którym grobowcu się położę. Przebierałam w nazwiskach. Tu nie, bo coś. Tu może? A nie, bo coś tam… I chciałam wzbudzić w sobie szacunek, ale nie wyszło. No i tak szłam z brakiem szacunku, myśląc, że za ten brak szacunku, ci wszyscy tu, którym on się należy, to mi duchowo po dupie nakopią. Kiedy jednak nic się nie działo, to stwierdziłam, że nawet zmarłym wszystko jedno. Szłam dalej i nagle weszłam w ładniejszą alejkę. A tam jak coś z wysokiego grobowca na mnie nie fuknie… Rozglądam się w prawo, bo z prawej fuknęło czy to prychnęło. Dziwne to było. Nikogo nie widzę. Daleko jakaś pani z reklamówki coś wysypuje, ale wieczka od zniczy, więc dźwięk nie pasuje. Patrzę dokładnie w miejsce źródła dźwięku (przecież słuch absolutny po mężu mam), a tam wysoki pomnik z popiersiem. No nic. Trzymam się za serce. Wygląda, że on fuknął. No i myślę dalej. Takie duże i piękne popiersie to ktoś znany, bo na tym cmentarzu to jak to się mówi <same znane leżą>. Patrzę na napis. A tam: <Marek>. Aż z zaciekawienia zrobiłam krok do tyłu. Jaki Marek tu może leżeć? <Marek Grechuta> czytam. A w głowie mi nagle <walnie> jak to prychnięcie czy fuknięcie wcześniej za plecami: <Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy.> Oglądając się za sobą jak Jaś Fasola, gdy udaje, że nie wie, że coś przeskrobał, z ręką na sercu zaczęłam szybciej przebierać nogami w kierunku bramy głównej. Jeszcze raz sprawdziłam, czy aby na pewno nie było tam nikogo, kto by mógł wydać dźwięk fuknięcia. Pan Marek Grechuta patrzył na mnie z pomnika i surowość, która od niego płynęła zdawała się mówić: <Nad czym się zastanawiasz?! Mówię Ci to i już. Za życie się weź.” – ciągnęłam, a pisarka aż dostała wypieków na twarzy. – „I co? I co?” – nareszcie to ona nie mogła się doczekać mojego dalszego ciągu. – „Nic no. Jakbyś się zachowała, gdyby TEN Marek Grechuta zjebkę ci na cmentarzu dawał? Wzięłam i poszłam. Tylko tłukło mi się po głowie, że King się nie umywa – on pisze, mnie to spotyka. I że to sam Pan Grechuta tak do mnie. A ja taką ignorancję wykazuję, bo ja tylko „Dni, których nie znamy” i „W malinowym chruśniaku” sobie w tym szybkim wyjściu z cmentarza przypomniałam. I że ja taka niegodna, ale że już skoro on sam tak, to ja już się zastosuję. Zadzierać z wielkim artystą i to jeszcze zmarłym nie będę”. – „I co myślisz, że to on?” – pisarka zarumieniona chyba uwierzyła. – „A ty byś uwierzyła, że to on czy że konkretnie cię rąbnęło?” – na nowo wróciła mi buta. – „Hmm… sama nie wiem. Wierzyć Ci wierzę. Prawdę zwykle mówisz, a kto jak kto, ja mam Cię, jak sprawdzić. I co dalej?” – „No nic. Poszłam. Załatwić, co planowałam. Koło uczelni tylko jeszcze szłam. Mnóstwo pięknych dziewczyn mnie mijało, więc znów mi się włączyło: że ja taka stara, nieubr.. no akurat ubrana dość byłam, ale że ze mną to nie wiadomo, co będzie i że torebkę mam taką małą, dziwną, niemodną… Tak jak zwykle te kompleksy płynęły i ja sobie od razu przypomniałam, że kiedy tak biadolić na tym cmentarzu zaczęłam, to Pan Marek wyskoczył z tym: <Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy> i te kompleksy w wyobraźni do tej torebki włożyłam i poszłam, myśląc, że już teraz tak szybko biadolić nie będę.
- Przewracam kartkę na drugą stronę
- Śliwki w czekoladzie