Robienie wszystkiego za całą rodzinę bywa kuszące. Daje poczucie bycia potrzebną. Niestety dość sporym kosztem. Kosztem osoby, która pomaga bez umiaru, bez zdrowych granic wyznaczanych sobie dla dobra siebie i innych członków rodziny. W rodzinie także potrzebna jest dobrze pojęta asertywność, co moje, a co nie.

Byłam kiedyś mamą, która wiedziała, gdzie wszystko jest w mieszkaniu. Dzieci cieszyły się, że mama wszystko wie, wszystko znajdzie, w znalezieniu wszystkiego pomoże.

POTRZEBY MAMY

Przez jakiś czas dawało mi to radość. Myślę, że zaspokajało moją potrzebę bycia potrzebną, bycia ważną.
Nie pamiętam, kiedy zaczęło mi to ciążyć. Kiedy zaczęło mi przeszkadzać, że dzieci zamiast same się wysilić, biegną do mnie, a ja „muszę” być dostępna, by im poszukać, znaleźć, wydobyć, odkopać itd. itp.

POWIEDZIEĆ SOBIE STOP

To wyszło poza granice zwykłej pomocy, pomocy wpisującej się w asertywną. Powiedziałam sobie STOP. (Nikt inny mi nie powie, jeśli sobie sama nie powiem. Taka smutna życiowa prawda.)
Wcześniej zadałam pytanie: czy ja na pewno chcę tak do pełnoletności moich dzieci, czy w takiej roli siebie widzę???
Odpowiedź była szybka: „NIE!”. Chcę, żeby moje dzieci radziły sobie świetnie bez matki. Na tym przecież polega samodzielność.

BYCIE „SWEETEST” A ASERTYWNOŚĆ

Pomaganie na zawołanie, bycie akuratną, miłą to pozostałość bycia grzeczną dziewczynką, uczynną dla wszystkich, niezależnie od tzw. kosztów własnych.
Asertywność natomiast – sięgnę tu po słowa Brene Brown – to przestanie być „sweetest” – właśnie tą miłą, uczynną, słodką.
 
Przestałam. Z pozycji grzecznej dziewczynki nowe komunikaty są brutalne:
Starszy: „Mama, gdzie jest moja pidżama?”
Ja: „Tam, gdzie sobie rano zostawiłeś.”
 
Młodszy: „Mama, nie lubię Cię, bo nie wiem, gdzie jest mój magnes.” (🙃)
Ja: „Rozumiem, że złości Cię, że magnes się zgubił. Może pomoże przypomnienie sobie, gdzie ostatnio się nim bawiłeś”
 
Ten ostatni komunikat to majstersztyk. Mój osobisty patent na znajdowanie rzeczy przekazuję kolejnemu pokoleniu 😀 
Co brutalne z pozycji grzecznej dziewczynki, zdrowe z pozycji osoby asertywnej.

KOSZTY I ZYSKI

Koszty:
– przestałam być „sweetest” (Ale czy nadal chciałam? Bycie „sweetest” wywołuje odruch wymiotny, szczególnie po tylu latach praktykowania.)
– chwila czasu (taki okres przejściowy) potrzebna, by rodzina przyzwyczaiła się (?), przypomniała sobie, że ma głowy i ręce i można ich używać (swobodnie, och jakże swobodnie).
 
Zyski:
Dla mnie:
– więcej czasu 🙂 A dokładniej, to po prostu przywrócenie sobie szacunku do siebie, że jestem takim samym człowiekiem, jak inni członkowie rodziny, a nie maszynką do wykorzystywania.
– zwiększenie świadomości własnej, co robię w zgodzie z sobą, a co wbrew.
 
Dla dzieci:
– zwiększenie samodzielności, zaradności
– zwiększenie odpowiedzialności i dbałości o własne rzeczy i sprawy
– zwiększenie pewności siebie (czują, że mają moc sprawczą w swoich rękach)
– zwiększenie poczucia własnej wartości
– moja większa i szczera, radosna chęć, by dla nich coś zrobić, w sensie „CHCĘ” a nie „MUSZĘ”.
 
****
Uwaga: czymś innym jest wyręczanie, o czym tu była mowa, a czym innym zaspokajanie potrzeb emocjonalnych – o czym traktuje reszta tego bloga. Zaspokajanie potrzeb emocjonalnych jest priorytetem. Wyręczanie – pozorem bycia dobrym rodzicem, niestety bez efektów, a jedynie z garbem na plecach.

Dodaj komentarz