„Moja mama mówiła do mnie tymi zdaniami, kiedy byłam dzieckiem. Pamiętam, że bardzo mnie to wkurzało” – napisała jedna z mam odnośnie komunikatów z książki „Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały. Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły.”

Dlaczego komunikaty konstruowane według wzorów proponowanych w tym wychowawczym bestsellerze mogą wzbudzić niechęć a nawet złość w dziecku, które je słyszy od starającego się rodzica?
Z moich trenerskich obserwacji wynika, że jest ku temu jeden główny i najbardziej popularny powód. Dotyka on szczególnie rodziców, którzy co dopiero poznali te wzory komunikowania się z dziećmi. Etap bycia początkującym charakteryzuje się tym, że stosowanie danego narzędzia jest mało wprawne, jest często mozolnym odtwarzaniem wzoru i potrzeba wielu powtórzeń, by dość do biegłości. Tu jest podobnie z małym, lecz bardzo, bardzo ważnym dodatkiem.

Uczymy się wzorów komunikatów, lecz istotą jest zajrzenie za to, co za komunikatami. Określone sformułowania mają za zadanie skupić rodzicielską uwagę na uczuciach dziecka i tym, co za tymi uczuciami się znajduje. W praktyce to idealna droga do poznawania dziecka.

Każda akceptacja uczuć dziecka ma być prawdziwym wglądem w to, co dziecko dokładnie w tej chwili czuje. To bycie z dzieckiem w TU i TERAZ. BEZ wyobrażeń, oczekiwań, „pobożnych życzeń”, jakie dziecko jest i/lub ma być.
Nieoceniająca pochwała czy zachęcanie dziecka do samodzielności i współpracy, a także wyciąganie albo bardziej unikanie przypisywania dziecku ról wymaga od rodzica przyjrzenia się, co dziecko w TU I TERAZ robi, co potrafi, z czym ma trudność, gdzie potrzebuje wsparcia pokazaniem, że to i to potrafi, a gdzie zaakceptowania smutku, złości czy lęku z powodu wdrażania się w jakąś czynność lub doskonalenia w niej.

Stosowanie komunikatów BEZ patrzenia na dziecko w TU i TERAZ daje pozór zainteresowania, pozór widzenia. To ślizganie się po powierzchni, udawanie, że jest się w relacji, bez faktycznego wejścia w tę relację z dzieckiem. Tak. Wtedy padają puste słowa, bez realnej treści o dziecku. A dziecko doskonale czuje, że rodzic jest tylko na powierzchni, w tych wzorach, nie widzi dziecka. To chyba jeszcze mocniej rani i drażni. Rodzic może wydawać się dziecku wtedy tylko aktorem próbującym recytować określone kwestie. Złość wzmaga się, kiedy przez to przebija jako główny motyw budowanie przez rodzica swojego dobrego wizerunku. Dziecko czuje się użyte, sprowadzone do roli przedmiotu, na którym testuje się narzędzia językowe, mimo iż małe nie potrafi jeszcze tego nazwać.

Wielu rodziców porzuca to podejście, kiedy poczuje, że mówi coś i nie czuje tego. To swego rodzaju uczciwość wobec siebie i dziecka, lecz i utrata szansy. Co zatem robić, by uniknąć pustego powtarzania?
Ja osobiście nazywam to przekładaniem wzorów na swój własny język domowy. Na czym to polega? Przede wszystkim czuję. Czuję parę rzeczy.

– Po pierwsze, jak mi – rodzicowi z tym komunikatem, czy utożsamiam się z nim, czy naprawdę to i to chcę mojemu dziecku powiedzieć. W swoich początkach kilka lat temu miałam takie momenty, że zatrzymywałam się przy jakimś zdaniu i myślałam: „Serio? Ja mam to powiedzieć? To coś sprzecznego ze mną.” I rezygnowałam. Sprawdzałam w sobie, o co mi naprawdę w danej sytuacji chodziło i dopiero budowałam komunikat.
Tak, to było trochę wymagające, lecz szybko przekonałam się, że ta minuta lub dwie na wczucie i pomyślenie dawała ogromny sukces w relacji z dzieckiem. Dziecku zadowolenie, spokój, zrozumienie i mnie ciepłą, cudowną satysfakcję, że dzięki temu wysiłkowi byłam bliżej dziecka. Udany komunikat wzmacniał więź zamiast ją zrywać jakąś papką wygenerowaną bez zastanowienia, która i mnie jako mamę, by wprawiała w niesmak, że to powiedziałam, a jeszcze czułabym to jako obce. Też jest tak, że jeśli ja jako rodzic czuję się dobrze z tym, co mówię, w większości sytuacji dziecko też dobrze dany komunikat przyjmie.

– Po drugie, jak brzmi to, co mówię. Najważniejsze chyba dla mnie samej. W pierwszych tygodniach sztuczność tych komunikatów zgrzytała mi w zębach. Tu właśnie olśniło mnie, że potrzebuję mówić według wzoru, lecz własnymi słowami, których używam na co dzień. Pomagało w tym wczucie z punktu wcześniejszego. Czując coś łatwiej o tym powiedzieć własnymi słowami.

– Po trzecie, patrzyłam na reakcję dziecka. To, czy to, co powiedziałam trafiło do mojego dziecka i w jaki sposób dziecko zareagowało. Jeśli dziecko poczuło się usłyszane i widziałam w oczach, że mamy kontakt – choćby sekundowy – bo dał go mój komunikat, to była pełna satysfakcja i prawdziwa miara wartości tego komunikatu. Jeśli komunikat pozwalał dziecku odejść ze spokojem do swoich aktywności albo zachęcał do dalszej rozmowy, to znaczyło, że to ta droga właśnie jest drogą do porozumienia z dzieckiem. Jeśli nie, to… próby, próby, próby. I tu dawanie samemu SOBIE jako rodzicowi, który się uczy, szans. Z wyrozumiałością, bez oceniania, bo to żadne zawody, tylko uczenie się SIEBIE i DZIECKA we wzajemnej relacji. I tu tajemnica, którą pewnie już uczyniłam tajemnicą Poliszynela – te próby bycia w relacji z komunikatem OD SIEBIE i DLA DZIECKA bardziej budują rodzicielski autorytet niż silenie się na jakieś mądrości kompletnie nam dalekie.

Podsumowując. Złość dziecka na rodzicielskie komunikaty oznacza nic innego jak skupienie się na samych komunikatach, a nie na tym, co chcę dziecku przekazać, jak się z tym czuję i do czego w relacji z dzieckiem zmierzam.
Sekundowy błysk w oku zrozumianego dziecka i chęć do rozmowy (Choć niekoniecznie, bo dość często sam błysk) to prawdziwe wyznaczniki skuteczności tego, co mówię.

Dodaj komentarz