– „Śliwki w czekoladzie popijane mlekiem?!” – pisarka wybałuszyła swoje, nigdy nie widziane przeze mnie wybałuszonymi – oczy, totalnie niewzruszonej niczym, wszystko wiedzącej miłośniczki wiedzy wszelakiej. Takiej, co gdy dzieje się coś naprawdę zaskakującego, to ta unosi brew w opanowaniu. Obeszła mnie kilka razy dookoła, dotknęła papierków po śliwkach, zaszeleściła nimi i mało brakowało, by wsadziła mi palec do kubka z mlekiem, gdybym go nie odsunęła. A na koniec nie mogła się zdecydować, czy uszczypnąć mnie czy siebie, aby sprawdzić, czy to naprawdę ja czy jakaś moja wersja mnie z innego równoległego wszechświata.
– „Odbiło ci?” – fuknęłam jak zwykle czule.
– „Czy mi odbiło, pytasz. Lepiej powiedz, jak Twoje zdrowie psychiczne i fizyczne.” – odparowała niezwykle zaniepokojona pisarka.
– „Normalnie… chyba.” – odrzekłam niepewnie.
– „Siedzisz tu ot tak sobie. Jesz jak gdyby nigdy nic śliwki w czekoladzie, popijasz je mlekiem i mówisz, że normalnie?! „Chyba” w Twoim przypadku – jeszcze takie nieśmiałe – to podstawa do zmartwień.” – pisarka krążyła nadal po pokoju i patrzyła na mnie jak na kosmitkę.
– „Usiądź, bo mnie zemdli od tych Twoich okrążeń.” – burknęłam.
– „Od okrążeń?! Moich?!” – pierwszy raz widziałam pisarkę w takim rozedrganiu.
– „Co to znaczy?! Ty – ostatnia, która by wydała pieniądze na słodycze. Ty – która od lat unikałaś mleka w takich ilościach. Ty mi mówisz, że zemdli Cię od moich okrążeń?! Co się z Tobą dzieje?!” – Pisarka traciła panowanie nad sobą. Wyglądało, że mniej zmartwiłaby się, gdyby zobaczyła mnie z nożem lub pistoletem w ręce. Fakt faktem, nawet z granatem odbezpieczonym byłabym zupełnie opanowana i wiedziała, co zrobić. Byłaby to odpowiednia rzecz w odpowiednich rękach, by uratować ludzkość albo jakąś jej część. Niestety śliwki w czekoladzie, kandyzowane, rozpływające się w ustach i popijane mlekiem wprawiały pisarkę w panikę taką, jak odbezpieczony granat w rękach kogokolwiek innego niż zawodowy saper i ewentualnie „stara” dobrze pisarce znana wersja mnie.
– „Śliwki, śliwki, śliwki” – przedrzeźniłam ją. – „Dałabym ci jedną, ale zjadłam” – powiedziałam bezpardonowo. To zatrzęsło już całą pisarką.
– „Znam Cię od dziecka i Ty nigdy…” – wyjąkała pisarka.
– „Nigdy aż do teraz” – wydęłam wargi dodając sobie animuszu, którego potrzebowałam jak tonący brzytwy.
– „Co się dzieje?” – pisarka wyczuła moje prawdziwe samopoczucie.
– „Nie wiem. Też się zastanawiam.” – odparłam, udając beznadziejnie kiepsko, że w ogóle mam jakiś punkt zaczepienia. Tego dla pisarki było za wiele. Przecież ja na wszystko miałam zawsze gotową odpowiedź, gotowe rozwiązanie, milion uzasadnień i trylion potencjalnych tropów, co coś może oznaczać.
Pisarka podeszła do mnie prawie na palcach i z troską przyłożyła dłoń do mojego czoła. Chyba nie czytała ostatnio nic medycznego, bo jedyne co przyszło jej do głowy to babcine sprawdzenie, czy nie mam tzw. temperatury.
– „Gorączki nie masz” – powiedziała to bardziej w powietrze niż do mnie, patrząc w dal.
– „Jak do tego doszło? Opowiedz od początku. Na pewno metodą retrospekcji do czegoś dojdziemy.”
– „Dojdziemy albo i nie dojdziemy” – moja obojętność przytłaczała pisarkę. Popatrzyłam na nią i zdecydowałam się mówić, bojąc się, że milczenie zabije jej wrażliwą duszyczkę. I nad kim bym się znęcała. Kota szkoda. Wierne, czułe zwierzę. I intelektualnie niestety niesprawne. No, z całym szacunkiem, jedno czy dwa „miau” w odpowiednim momencie to za mało.
– „Kochana pisarko” – zaczęłam – „było to tak. Wymyśliłam sobie w tym roku, że na mikołaja kupię sobie sama prezent. Było blisko. Podobała mi się sukienka. Tylko okazało się, że jest w najdroższym butiku w galerii i nawet ceny nie poszłam oglądać. Później wymyśliłam, że dam sobie to, czego potrzebuje moje wewnętrzne dziecko. Popatrzyłam na paczki dla dzieci i stwierdziłam, że będzie na bogato: gumy, czekolady, żelki, pomarańcze, kiwi, kaki i co mi wpadnie w oko i w rękę. Poszłam do sklepu i… zaskoczenie: utknęłam od razu przy półce ze śliwkami.”
– „No, ale jak to? Nie było kiwi, czekolad i innych dziecięcych smakołyków?” – pisarce chyba siadła wyobraźnia albo zapomniała z wrażenia jak sklepy teraz wyglądają.
– „Głupiaś ty. Oczywiście, że były. Tylko dla mnie przestały istnieć w momencie, gdy ujrzałam śliwki”
– „I co?”
– „Nic. Sama się zdziwiłam. Wzięłam. Zapłaciłam. Wyszłam. Rozpakowałam. Jedną. Drugą. Trzecią… Szóstą…”
Pisarce wyraźnie robiło się słabo. – „Którą?” – wyszeptała.
– „Może Siódmą albo Ósmą. Na opakowaniu napisali około 6. Nie liczyłam”
Pisarce chyba potrzeba będzie za chwilę wody, bo powtórzyła za mną prawie bezgłośnie: „Nie liczyłam” i omdlewała na oparciu kanapy.
Zastanawiałam się, czy może próbować ją ratować, lecz stwierdziłam, że jeszcze zaczekam. Pisarki to lubią robić sceny przecież, nie? Potrzebne im do książek, gdzieś muszą ćwiczyć. Normalnie, by mi przeszkadzało, że u mnie, ale mi też się przyda pooglądać, jaki można zrobić teatrzyk. Całe życie przecież miałam to zabronione.
Gdy tak rozważałam, pisarka uchyliła jedno oko i zapytała:
– „A te i mleko?”
– „Nowe kupiłam. A mleko pasowało po prostu. Z kawą mniej smakowało.”
– „I jak się z tym czujesz?” – pisarka zamieniła się w medycznego detektywa.
– „No powiem ci, że zaskakująco dobrze.”
Pisarka zerknęła na mnie, na ilość papierków, pustą szklankę po mleku.
– „Czy aby na pewno? Nie czujesz, że Cię coś gdzieś uwiera: w brzuchu… albo… albo wyrzuty sumienia?”
– „A wiesz, że nie. Znaczy czuję się nieswojo, ale bardziej z powodu tego, że właśnie wyrzutów sumienia brak. I jeszcze niepokoi mnie lekko ten stan podwyższonego zadowolenia, przyjemności, a nawet podniebnej rozkoszy.” Uśmiechnęłam się na wspomnienie niedawnych błogich doznań na moim podniebieniu.
Pisarka zamknęła oko i tak intensywnie myślała, że moje zmarszczki zaczęły falować na jej czole. Hmm… a wydawało mi się, że ona nie ma zmarszczek. Widocznie możemy je sobie pożyczać. Ciekawe co jeszcze da się pożyczyć? Może ja od niej ten jej cały seksapil?
Wpatrywałam się w ten wybryk natury falujących na czole od myślenia zmarszczek, gdy nagle pisarka wyskoczyła na równe nogi i krzyknęła:
– „Eureka!!!”
Popatrzyłam na nią zdegustowana robieniem gwałtownych ruchów i krzyków, jakże kontrastujących ze stanem mojej błogości.
– „Jaka Eureka? Nie wyskoczyłaś z wanny, tylko z kanapy i nazywasz się pisarka, a nie Archimedes.
– „Od dziś Archi-pisarko-medes! Znalazłam powód!” Pisarka wskoczyła na kanapę, później udawała, że wyskakuje z niej jak wspomniany uczony. Z radością jakby rzeczywiście odkryła wyporność.
– „Szanuj kanapę, na czym będziesz się wylegiwać” – burknęłam, kryjąc ciekawość i smucąc się, że teraz już są dwie wariatki, a nie jedna. A przynajmniej w niej miałam ostoję spokoju, rozsądku, mądrości, stałości itd. itp. Tak, pisarka zdawała się być do niedawna uosobieniem wszelkich cnót, których mi brakowało. I choć tępiłam ją za to nagminnie, w skrytości podziwiałam, zazdrościłam zołzie i pocieszałam się, że to przecież też część mnie, więc trochę jej idealności spływa na mnie.
– „Wiem, co Ci jest, a raczej co Ci nie jest” – pląsała radośnie pisarka, wskakując co i rusz moim ulubionym ruchem jedną nogą na kanapę, odpijając się od niej i spadając.
– „Gadajże, zmoro jedna, zamiast odstawiać tu tańce-wygibańce.”
– „Ty wyzdrowiałaaaaaś!” – pisarka odbiła się jeszcze raz od kanapy i czmychnęła nie wiadomo gdzie.
– „Iiiiiddęęę piiiissaaaać oooooopowiaaaadaaaanieeee o śliiiiwwkaaaach” – dobiegło jak ze studni z iście diabelskim śmiechem.
– „Ale jak to wyzdrowiałam?” – podniosłam do góry nie tylko brew, ale i cztery litery, by dostrzec tę zołzę, lecz dane mi było poczuć tylko ruch powietrza, który po niej pozostał.
– „Wyyyyyzdrooooowiiiiaaaałaaaś!Saaaaamaaaaa pooooomyyyyśl!” – dobiegło z jakiejś otchłani i zapadła cisza.
Wzięłam do ręki papierek po śliwkach, oblizałam resztki czekolady i uśmiechając się prawie tak samo diabelsko jak pisarka śmiała się z otchłani, do której wpadła, by pisać, powiedziałam do siebie: „Zaiste, wyzdrowiałam”.
- Ważne są tylko te dni…
- Uczymy się skokowo